Dla tych, którym nie chce się czytać, przy poniedziałku, wersja krótka: wszystko boli i jeszcze pewnie długo będzie bolało.
Dla tych, którzy wyrażają ochotę na przeczytanie czegoś dłuższego: oczywiście z zaplanowanej trasy nic nie wyszło bowiem Roch z Koyotem pojechali po swojemu, czyli tak żeby się zgubić, a nawet żeby zatoczyć koło i z Olsztyna wrócić się do Częstochowy i jeszcze raz do Olsztyna. Ogólnie wypad należy uznać za... męczący, bo Roch w zasadzie z marszu pojechał na Jurę bez jakiegoś wcześniejszego przygotowania.
Oczywiście Roch uskutecznia przejażdżki z Żonką, ale są one bardziej dla przyjemności, niż dla treningu żeby nie umierać na Jurze, a kilka kryzysów Rochowi się zdarzyło. Głównie na gigantycznych podjazdach ciągnących się nieraz po kilka kilometrów. Nogi Rochowi nie wytrzymywały i łapały go skurcze, ale jechał dalej, no bo zawrócić to wstyd, a Żonka była poza domem więc nawet nie miał kto Rocha ściągnąć do domu.
Celem oczywiście był Mirów i pierogi, ale Roch nie dokonał konsumpcji bo nie miał nawet siły pogryźć pieroga. Zjadł trochę frytek, wypił ze dwa "niebieskie napoje w smaku nie podobne do niczego" i powoli dogorywał. W końcu nadszedł ten czas, że trzeba było wracać, ale już normalnie, bez jeżdżenia po górkach. Prosto do Częstochowy, czyli jakieś 46 kilometrów dzieliło Rocha od szczęścia w ramionach Żonki. Nie ujechali więcej niż 500 metrów i Roch znowu zaliczył skurcz. Nogi ewidentnie nie dawały rady, ale w końcu przestało go kurczyć i jakoś dojechał do domu.
Ogólnie wyszło 120 kilometrów, z czego większość to szukanie drogi i powrót na właściwą trasę. Jechało się dobrze, ale na następny raz (czyli nie wcześniej niż za pół roku albo i dłużej) Roch chyba będzie musiał odrobinę potrenować, bo takie jeżdżenie z marszu nie jest dobre, a przynajmniej nie tyle kilometrów.
A wieczorem Roch poszedł z Żonką na spacer i było fajnie.
Na koniec zapis śladu GPS: Jura (20-05-2012).
Roch pozdrawia Czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz