Tak się złożyło, że od ostatniej notki minęło sporo czasu, a dzięki temu pogoda też miała okazję się zmienić. I wykorzystała tę okazję w 100%. Z białej i śnieżnej zimy zrobiła się całkiem przyjazna „przed wiosna”, która aż krzyczała „wyjdź na rower”, a Roch nie mógł zignorować takiej prośby. I tak zrobił się całkiem przyjemny weekend rowerowy. W sumie to była inauguracja sezonu rowerowego.
Weekend był też doskonałą okazją do przetestowania nowego gadżetu, który Roch sobie sprawił. Historia tego gadżetu jest całkiem długa, ale w skrócie brzmi ona tak: od pewnego czasu Roch chciał kupić coś dzięki czemu mógłby nawigować i odkrywać nowe trasy w okolicy, a może i trochę dalej. Bił się nawet z myślami, czy nie kupić licznika z nawigacją, ale wydanie „paru stówek” na Garmina Edge 830 raczej było ostatecznością, szczególnie że ma Fenixa, więc dodatkowy GPS jest raczej zbędny.
Fenix też ma w sobie mapy topo, ale nawigowanie jest na nim uciążliwe, choć pierwszy maraton przejechał właśnie na nawigacji z zegarka, ale teraz chciał czegoś innego. Czegoś co byłoby na kierownicy. Licznik jednak był ostatecznością. Od dawna poszukiwał więc uchwytu na telefon, ale wszystko co znalazł to była chińska myśl techniczna, która chybotała się na wszystkie strony, a i odstawała mocno od kierownicy. Jednym słowem już wolał trzymać telefon w ręce.
W końcu jednak zalazł idealne rozwiązanie, czyli Spigen Gearlock MS100. Uchwyt mocowany na mostku, a adapter przyklejany na etui telefonu. Całość trzyma solidnie, nie giba się na boki i nie odstaje od kierownicy. I właśnie ten weekend był testem tego uchwytu. I zdał egzamin, a telefon dalej jest cały. Do tego Locus Map Pro i mapy LoMaps i można jechać gdzie się chce.
Skoro miał już wszystko do zapuszczenia się w nieznane to wybrał za cel miejsce z najdziwniejszą nazwą, nawet Google o niej nie wiedziało. Dopiero OpenStreetMaps pokazało to samo co Locus. I na tapet poszedł Pekin. Koło Częstochowy. Jednak zanim Roch wypuścił się do Pekinu to w sobotę pojechał z Żonką do Blachowni żeby zainaugurować sezon rowerowy. Wypad zakończył się wynikiem ponad 30 kilometrów co odcisnęło piętno na Żonce, ale Roch jeszcze miał ochotę.
I tak w niedzielę, po obiedzie, Roch wsiadł na rower i razem z Żonką popedałowali w stronę Pekinu. Nawigacja początkowo nie ogarniała przyzwyczajeń Rocha, bo ten jechał „po swojemu”, ale w końcu zaczął słuchać nawigacji, bo był już na takim etapie, że zamiast do Pekinu mógł dojechać do Berdyczowa.
Jednak do samego Pekinu Roch nie dojechał, bo słońce zaszło i zrobiło się chłodno, bo nie powiedzieć, że zimno. Dopóki miało co grzać z góry dopóty było dobrze, ale potem już nie było tak kolorowo. Do celu zabrakło jedynie 1.9 kilometra, ale Żonka miała rację, że jak się zrobi ciemno to się zrobi i chłodno. Tak więc Pekin wraca na listę „tam na pewno pojadę”, ale sam niedzielny wypad też zakończył się wynikiem ponad 20 kilometrów, więc łącznie przez dwa dni Roch przejechał ponad 50 kilometrów. I jest z tego powodu zadowolony.
Jeśli chodzi o kondycję to nie było źle. Było nawet dobrze. Jak to Roch powiedział do Żonki „bywały gorsze początki sezonu”. Teraz jednak katuje bieżnię w piwnicy, bo powoli robi swoją jaskinię treningu i bieżnie już odpalił. Tak więc nogi podają, kondycyjnie też nie ma źle. Nic tylko zaliczać kolejne takie słoneczne weekendy. Być może to właśnie będzie ten rok, w którym Roch najeździ się do syta.
Podsumowując: był rower, była Żonka, były zdjęcia i była pogoda. Wszystkie te artefakty spowodowały to, że ten weekend był mocno rowerowy, nogi w końcu poczuły co to podjazdy, a Roch dodał trochę kilometrów do swoich statystyk. Teraz tylko pozostało zejść do garażu i zrobić wiosenny serwis rowerom.
Na zakończenie porcja zdjęć z sobotniego wypadu do Blachowni.
Roch pozdrawia Czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz