Majówka – wspaniały czas, który zaczyna się na początku roku. Każdy szanujący się majówkowicz uwzględnia ten okres w swoim rocznym planie urlopowym. Potem jeszcze tylko zapas brykietu, piwa i karkówki i można przepalać grilla, żeby móc wystartować równo 1 maja. Oczywiście Roch też cieszy się, że jest wolne, też udziela mu się ta atmosfera. Można by ten czas nazwać „Wigilią Maja” i zamiast choinki stawiać grilla w ogródku. Jednak dość tego rumakowania po jednym z lepszych okresów w kalendarzu. Pora przejść do majówki zza kierownicy.
Zaczęło się dość zachowawczo, raczej standardowe wypady z dziećmi „dookoła komina”, ale korzystając z tego, że też pomiędzy wolnym trafił się dzień z otwartymi sklepami to Roch postanowił, że wykorzysta ten czas i w końcu przymierzy Młodą do nowego roweru, bo nie wiedział jaki rozmiar jej kupić. Kalkulatory i pomiary swoją drogą, ale nic nie zastąpi przymierzenia się do prawdziwego roweru. Okazało się, że Młoda pasuje już do kół 29 cali. I tak zżyła się z rowerem, na którym siedziała, że wyjechała nim ze sklepu. Rochowi nie pozostało nic innego jak odebrać paragon, kartę gwarancyjną i wsiąść do auta. I tak majówka nabrała rowerowego tempa. A może Tempta, bo rower który Młoda wybrała to Liv Tempt 4.
Oba bombelki nabrały wiatru w rowerowe żagle. I nic dziwnego, bo każdy „New Bike Day” jest najlepszym dniem w całym roku. Od razu była wycieczka rowerowa, później kolejna i jeszcze pod wieczór krótko, „dookoła komina”. I tak zaczęła się klarować mega wyprawa, która miała być epicka i długa. I taka była. Tym razem nawet nie trzeba było namawiać dzieci żeby się ubrały, żeby znalazły kaski. To one krzyczały „szybciej, kiedy, no już”, a przecież kawa z rana sama się nie wypije. Kiedy już wszystko i wszyscy byli gotowi nie pozostało nic innego jak ruszyć przed siebie. Oczywiście były zaplanowane postoje, były kanapki, picie i banany w plecaku. Celem był Olsztyn (ten na Jurze).
Droga przez miasto to fajne i równe ścieżki rowerowe. Za miastem też nie było źle, bo przez całą drogę ani razu nie jechali w ruchu ulicznym. jedyny zgrzyt to dojazd do Olsztyna, bo tam poza chodnikami nie ma nic innego do wyboru. Pierwszy postój to Zalew Michalina. Tam była pierwsza kanapka i banan i dłuższy postój. Kilka zdjęć później ruszyli w dalszą drogę. Teraz już było z górki. Przez las na prostą drogę w stronę Olsztyna. Na licznikach już było około 12 kilometrów, więc dystans już robił się rekordem dzieciorów, ale one chciały dalej. Roch miał chwilę zwątpienia, bo przecież nie jest problemem dojechać do Olsztyna, ale trzeba pamiętać, że jest jeszcze powrót. No ale jak dzieci chciały to kolejny postój był zaplanowany na stacji benzynowej w Odrzykoniu. A to już był prawie cel podróży.
Tam pojawiły się pierwsze wahania, czy jechać dalej czy nie. Młody chciał wracać, Młoda chciała dalej, ale za chwilę oboje chcieli wracać, a za kolejną chwilę oboje chcieli jechać dalej. Stanęło na tym, że jadą dalej. Lody wygrały, choć była też propozycja lodów po powrocie żeby nie było, że na końcu wędki zwanej Olsztyn, wisiały lody. Jednak pojechali dalej. Dwa podjazdy dalej szukali już miejsca gdzie można zjeść lody i napić się zimnego piwa bezalkoholowego. Na dokładkę, po lodach, wjechały jeszcze gofry z bitą śmietaną, ale takiej porcji dobra już Młodzież nie ogarnęła. To był dobry znak, bo cukier osiągnął poziom 100% i może nie zabraknie sił na powrót.
Roch, chcąc jak najdłużej zachować Młodego na siłach, wciągał go pod górki. Tak żeby nie tracił sił na początku. Później już było z górki. Młody dobrze rozłożył siły. Kiedy byli coraz bliżej domu Roch upewniał się, że jednak jego obawy były bezpodstawne, a Bąbelki właśnie dobijają do rekordowego dystansu. Oczywiście obowiązkowy postój na siku w lesie. Standardowo „panie na lewo, panowie na prawo” i po chwili mijali już znak z napisem Częstochowa. Liczniki pokazywały już 35 kilometrów, a dzieciory dalej świeże jakby dopiero co z domu wyszły. Jednak napompowanie ich cukrem to był dobry pomysł.
Już całkiem pod koniec widać było pierwsze efekty odcięcia, ale Roch miał awaryjną buteleczkę; wystarczyło odkręcić nakrętkę i szeroki strumień Pepsi płynął do gardeł spragnionych Dzieci. I na tej kroplówce dociągnęli do domu. Liczniki pokazały 38 kilometrów, kalorii nie ma sensu liczyć. Czas wypadu to około 4 godzin z postojami, lodami i zdjęciami. Taki slow ride, bo nikomu nigdzie się nie śpieszyło. Szczerze Roch trochę (no dobra, bardzo trochę) się martwił, że to jednak nie pyknie. Też nie byłoby problemu, bo zawsze jest autobus albo dziadkowie, którzy przyjechaliby po dzieci, ale to że dzieci dojechały i wróciły to tylko upewniło je w tym, że jak czegoś chcą to to osiągną.
Patrząc po Młodej, która wraz z nowym rowerem odkryła przyjemność pedałowania na nowo i Młodym, który dzień bez roweru uważa za stracony, to taki dłuższy wypad musiał tę pasję jeszcze bardziej scementować. Nawet – a może przede wszystkim – dla Rocha ich osiągnięcie jest mega powodem do dumy i zadowolenia. Jeszcze nie tak dawno, bo jakieś 20 lat temu, to Roch pokonywał takie dystanse i to bez zaplecza w postaci telefonu komórkowego. Jak załapał gumę, a nie miał łatek (a zawsze ich nie miał) to wracał piechotą. Teraz czasy są inne, ale rower jest ten sam i warto przypomnieć sobie jakie to przyjemne.
Czasem warto odkryć w sobie wewnętrznego Zdzicha i pokochać rower jak on kocha Ankę.
Oczywiście takie wydarzenie nie może się obyć bez śladu GPS:
Roch pozdrawia Czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz