Pewna myśl nie dawała Rochowi spokoju od dawna. W sumie odkąd przeprowadził się do Częstochowy ta myśl powracała co jakiś czas wzbudzając w Rochu chęć zmierzenia się z samym sobą i sprawdzenia, czy Roch jeszcze ma resztki rowerowego DNA. Bo co innego jeżdżenie „dookoła komina”, a co innego zabranie się za poważne pedałowanie. Ostatnio ta myśl bardzo Rochowi nie dawała spokoju. Bo wytyczone cele powinno się realizować chyba, że są to postanowienia noworoczne, ale to nie było żadne postanowienie. To była chęć sprawdzenia samego siebie, a przede wszystkim chęć zmierzenia się z długim dystansem, rowerem i własną kondycją. I tak Roch dojechał do Tarnowskich Gór. No prawie.
Ten plan Roch miał od dawna. Czasem nawet wspominał o nim głośno, że „może by tak skoczył do Tarnowskich Gór”, ale koniec końców okazywało się, że są inne – teoretycznie ważniejsze – rzeczy do zrobienia. I tak na liście priorytetów Rocha Tarnowskie Góry zawsze ustępowały miejsca innym rzeczom. Czasem faktycznie ważnym, a czasem nie, ale nie wypadało powiedzieć „nie”, bo przecież rower to tylko rower. Jednak od pewnego czasu Roch weryfikuje swoje postępowanie i dąży do tego żeby nie dać wmówić sobie, że „rower to tylko rower”, bo dla Rocha rower to aż rower. Jednak nie przedłużając tych coachingowych bredni, Roch przechodzi do sedna, czyli do tego jak to wszystko się zaczęło.
A zaczęło się w prosty sposób. W sobotę Roch miał wybór; albo jechać oglądać zamki w damskim towarzystwie, albo wykorzystać ten czas na zaspokojenie własnych potrzeb. Wybrał mądrze i poszedł na rower. Zaczął od kawy, ale bez śniadania. Zapakował do nerki tylko najpotrzebniejsze rzeczy, czyli dętkę na wypadek jakby mleko nie ogarnęło dziury, nowy multitool, o którym będzie niedługo, łyżki do opon, scyzoryk bez którego nie rusza się z domu i bidon. Chciał wziąć też aparat, ale ten majtałby się po Rochu nie dając mu spokoju, a wypad miał być dopięty na ostatni guzik. Nic nie mogło zaburzyć rowerowego „feng shui”. Nawet koszulkę Roch wziął białą, żeby słońce go nie podgrzało. Dosłownie wszystko było zaplanowane, przemyślane i nic nie było zostawione przypadkowi.
Ślad GPS Roch wgrał do Locus Map, którego używa do nawigowania, ale też backup poszedł do Garmina, w razie gdyby telefon padł to zegarek ogarnie. Teoretycznie wszystko powinno działać, ale oczywiście życie zweryfikowało teorię na drodze. Początkowo szło dobrze, ale Roch przeoczył jeden zjazd, nawigacja wytyczyła nową trasę, ale już nie po wgranym śladzie GPS, tylko najkrótszą drogą, czyli przez DW908. Okazało się, że ustawienia Locus Map muszą być dopieszczone tak żeby nawigacja zawsze prowadziła do wgranego śladu, a nie wyznaczała nową trasę. Oczywiście dzięki temu Roch musiał się wrócić ponad kilometr żeby trafić na zaplanowany ślad, ale to go nie zniechęcało. Wręcz motywowało, bo widział w tym jakąś cząstkę przygody, a poza tym zawsze coś się musi zepsuć, tym razem to były ustawienia nawigacji.
Po powrocie na zaplanowany ślad okazało się, że droga jest całkiem fajna. Równy lokalny asfalt prowadził laskiem, co jakiś czas jakaś mniejsza lub większa miejscowość, no elegancko po prostu. Tak to można pedałować. I wiele się nie zmieniło, aż do podjazdu w Lubszy. Pionowa ściana, która przed Rochem wyrosła spowodowało, że pierwsze raz zapiekło, no ale nie jest to pedałowanie dookoła komina, czy wypad na A1, tylko poważne pedałowanie i podjazdy być muszą. Jednak na końcu tego podjazdu czekała na Rocha nagroda – jeszcze lepszy zjazd, a w zasadzie to dwa połączone zjazdy. W miejsce pieczenia pojawił się przyjemny podmuch, a zegarek pokazał 40 km/h. Potem się wyprostowało, ale dalej było fajnie. Roch nawet nie spodziewał się, że tak dobrze pójdzie pierwsza połowa drogi.
Szybki postój regeneracyjny w Woźnikach i po wypiciu Red Bulla i uzupełnieniu zapasów wody w bidonie można było ruszać dalej, ale oczywiście Roch nie byłby Rochem gdyby się nie zgubił w mieście. Tym razem to nie nawigacja zawiniła, ale zdolności nawigacyjne Rocha, który jest znany z tego, że potrafi się zgubić nawet na parkingu. Po dwóch okrążeniach ronda udało się w końcu trafić w poprawny zjazd i Roch mógł jechać dalej. Jednak nie potrzebował zbyt wiele czasu i zgubił się drugi raz po tym jak wjechał na kolejną drogę techniczną przy A1 (swoją drogą trzeba ją przejechać, bo zapowiadała się całkiem dobrze) a trzeba było skręcić kawałek dalej. Jednak po tych wszystkich przebojach udało mu się trafić na drugą cześć trasy, czyli na Leśną Rajzę. I też się tam zgubił.
Choć zgubił to może akurat w tym wypadku za duże słowo, bo po prostu pomylił lewo z prawo, co u mańkutów jest częste. Szybko wrócił „na prawo” i można było dalej jechać. Leśna rajza została wytyczona już po tym jak Roch opuścił Śląsk, bo wcześniej to jeździł po prostu po lesie, a teraz okazało się, że jeździł po Leśnej Rajzie, ale to dobrze, że została ona opisana i wyznaczona, bo to naprawdę kawał fajnej ścieżki, o czym Roch właśnie się przekonywał. Druga część trasy była tak samo fajna jak pierwsza, no ale to logiczne, że jak się jedzie na rowerze to każda część drogi jest fajna, nawet podjazd, na którym zapiekło. Szutry były jak z tych gravelowych obrazków z internetów. Równe, białe i proste, aż chciało się jechać.
W lesie nastąpił krótki postój na odpoczynek, parę fotek roweru, jednego selfika i można było ruszać dalej. Jeszcze tylko filmik na Instagrama i w sumie dokumentacja była gotowa, ale pal licho dokumentację jak Roch właśnie zaczął jechać po mostku nad strumykiem. No Panie, to jest coś czego Roch dawno nie zaznał. Genialne miejsce, które aż chciało żeby Roch zatrzymał się na chwilę i zrobił kolejne foteczki roweru. Potem było raz lepiej, bo szutry fajne i równe, a raz gorzej, bo piach się pojawił, a Rocha opony nie specjalnie dobrze czują się na piachu, ale cała Leśna Rajza na wielki plus, a szczególnie ten mostek i strumyk. Finalnie Roch wyjechał w Brynicy, a tam czuł się już jak w domu. Znajome rejony, po których dawniej pedałował z Koyotem. Nawigacja mogła przestać nawigować, bo Roch doskonale wiedział gdzie jest i gdzie chce jechać. A i bateria w telefonie na tym zyskała, bo przed nią było jeszcze jedno wyzwanie.
Z Brynicy Roch pojechał do Miasteczka Śląskiego i tam zjadł pierwszy posiłek tego dnia. To było miejsce do którego Roch chciał pojechać ze szczególnego powodu. Były tam hamburgery, ale nie takie z wbitym jakimś drewienkiem, którego nie da się ugryźć, ale takie jak były kiedyś. Roch wciągnął takiego hamburgera i wziął jeszcze na wynos hot-doga, z którym zbytnio nie miał co zrobić, wiec przywiązał go do ramy i tak z nim jechał. W międzyczasie jeszcze Roch kupił bilet na powrotny pociąg, ale okazało się, że pociąg ten jest za 4 godziny, o ile Roch nie zdąży na ten wcześniejszy, który odjeżdżał za 30 minut. W sam raz żeby zjeść i ruszyć na pociąg, a tym samym Roch nie zaliczył tabliczki Tarnowskie Góry, ale zaliczył najlepszego hamburgera i hot-doga pod słońcem. Cytując klasyka „na pewno tam wrócę”. Nawet jadąc autem.
W pociągu było tradycyjnie – jak jechał to było chłodno, ale na każdej stacji robiło się gorąco, więc klima działała tylko podczas jazdy. Hot-dog dzielnie zniósł całą drogą powrotną i dopiero w Częstochowie na dworcu Roch go zjadł, ale też był du*ę urywający. Cała eskapada była bardzo na plus. Początkowo Roch trochę się bał, a że się nie uda, że kondycja nie ogarnie albo że gdzieś zgubi drogę. Co prawda zgubił drogę, nawet trzy razy, ale kondycja dała radę, choć raz zapiekło, ale ostatecznie udało się, a przy okazji odkrył eleganckie miejsce z tradycyjnym fast foodem. Hamburgery tam wymiatają, a i hot-dogom nic nie można zarzucić.
Z tego wypadu Roch ma kilka obszarów do poprawy przed kolejną wizytą w Tarnowskich Górach. Po pierwsze, dobrze ustawiona nawigacja, ale to już Roch ogarnął. Po drugie nie bać się tylko pedałować, wszystko da się zrobić, nawet jak piecze na podjeździe. I po trzecie – kupić powerbank. Dodatkowe źródło prądu oszczędziłoby Rochowi delikatnego stresu przy kupowaniu biletu i później w pociągu, bo bilet trzeba pokazać, a jak telefon padnie to będzie lipa. Tak więc po wypłacie pierwszym zakupem będzie powerbank, tak żeby przy kolejnym wypadzie mieć opcję doładowania się.
Na zakończenie jeszcze protip z Kolei Śląskich – można jechać wcześniejszym pociągiem nawet jak bilet jest kupiony na późniejsze połączenie. Konduktor też człowiek i rozumie różne sytuacje, ale wiszący na ramie hot-dog przerósł nawet konduktora Kolei Śląskich. Łącznie Roch przejechał ponad 60 kilometrów, zaliczył elegancki asfalt i szutry z kategorii premium, a na zakończenie nieziemskiego fast food’a.
Roch pozdrawia Czytelników.
Dodaj komentarz