Są w życiu takie chwile, że staramy się znaleźć jakieś nowe miejsca, nowe doznania i nowe zajawki. Tak też było z Rochem, który zaczął zaspakajać swoje rowerowe potrzeby. Pierwszą z nich – i w zasadzie najważniejszą – było przejechanie trasy z Częstochowy do Tarnowskich Gór (lub odwrotnie). Wszystko jednak musiało zostać zaplanowane, przeanalizowane i dopięte na ostatni guzik. Dopiero wtedy Roch podszedł do tematu od strony praktycznej; czyli spakował się i ruszył w drogę. Plan ten udało mu się zrealizować prawie dwukrotnie, bowiem przejechał z Częstochowy do Tarnowskich Gór (no, do Miasteczka Śląskiego) i z kolejnym razem przejechał z Tarnowskich Gór do Częstochowy – w tym przepadku GPS pokazał, że ślad jest kompletny. Z tych dwóch wypadów wyciągnął następujący wniosek: dla Rocha lepszą opcją jest start w Tarnowskich Górach i meta w Częstochowie, ale musiał się o tym przekonać na własnej skórze, a w zasadzie na własnych nogach. Podobnie było też z drugim planem, który Roch miał z tyłu głowy, a który zakładał odkrycie w okolicy pumptracka.
Myślał o tym od dawna, w sumie to nie dla siebie, bo on sam jest już w tak podeszłym wieku, że nie w głowie mu takie rzeczy, ale Młody naoglądał się różnych filmików i podłapał temat. Po wizycie w bike parku, którą też Roch miał w planach przyszła pora na realizację kolejnego punktu z listy „Rowerowych Rzeczy, Które Chce Zrobić”, czyli pumptrack’a właśnie. Początkowo Roch szukał miejsca gdzie można byłoby dojechać samochodem, ale w ostatnim czasie sprawa samochodowa nieco się skomplikowała (choć tak naprawdę się nie skomplikowała). Tak więc Roch zaczął szukać miejsca nieco bliżej; w zasięgu rowerowego dojazdu z Młodym. Co prawda w tym roku Młodzież udowodniła, że jest w stanie przejechać sporo kilometrów, ale jednak taka miejscówka powinna być dość blisko. Może nie „pod nosem”, ale tak w „niedalekim sąsiedztwie”.
W końcu, po wielu poszukiwaniach, Roch odkrył – jak się później okazało – idealne miejsce. Było tam wszystko; asfaltowy pumptrack, dojazd w granicach 30 minut, ścieżka rowerowa, a więc wszystko sprzyjało temu żeby pedałować tam z dzieciorami. Nawet pogoda dopisała; ostatnio Roch bardzo dobrze dogaduje się z pogodą. Najpierw idealny, słoneczny, powrót z Tarnowskich Gór, a teraz kolejny dzień, który umożliwił dłuższy wypad w warunkach idealnych, przynajmniej jak na jesienne standardy. Prawda jest taka, że Roch ciągle wierzy w to, że zima będzie łaskawa – Roch pamięta już czas kiedy śniegu nie było wcale, a on sam przejeździł prawie cały rok. I w sumie tak by mogło być – niech będzie zimno, ale niech nie będzie śniegu. To byłby idealny czas dla Rocha, który mógłby dalej realizować swoje plany i postanowienia, a tych zostało jeszcze trochę – najważniejszym planem, który Roch chciałby zrealizować jeszcze w tym roku (a może i miesiącu) jest wypad do Lublińca i powrót rowerem. To ostatni element układanki „rowerem w PKP”, które jeszcze Rochowi ciąży. Jest wszystko przygotowane, ustalone i opracowane. Ślad jest wgrany do Locusa, rower czeka, a bilet kosztuje całe 7 złotych. Wszystko wskazuje na to, że ten kierunek pęknie jeszcze w tym miesiącu, a przynajmniej Roch ma taką nadzieję.
Wracając jednak do wydarzeń z ostatniego tygodnia, a w zasadzie ostatniego weekendu, to działo się, oj działo. Początkowo Roch obawiał się o pogodę, ale jak wcześniej pisał to układy z Ministerstwem Pogody Roch ma całkiem dobre, więc szybko zrobiło się ciepło i można było startować. Oczywiście Roch odpalił swojego Locusa, który po dopieszczeniu jest najlepszą aplikacją, która zajmuje pamięć w telefonie. Wybrał zapisany ślad i zaczął podążać za podpowiedziami. Większość drogi Roch znał, bo wiedział gdzie ma dojechać, ale już na miejscu Roch potrzebował wsparcia, bo okazało się, że to wcale nie tak łatwo trafić w to miejsce, ale finalnie udało się. I to co zobaczyli na miejscu przeszło ich – a na pewno Rocha – oczekiwania. Żeby była jasność: to nie było obiekt stricte rowerowy, to był plac zabaw, obok którego wylano asfaltowy tor do „pompowania”, ale potrzeba pedałowania u Rocha jest tak duża, że „na bezrybiu i rak rybą”. Gdyby to były dwie hopki usypane z piasku to też byłoby to najlepsze miejsce pod słońcem, które Roch propsowałby nieustannie.
Pogoda okazała się na tyle łaskawa, że Bombelki zdjęły kurtki i śmigały po torze w samych bluzach – jak był odpoczynek to zakładały kurtki żeby ich nie przewiało, ale pedałowały w bluzach, bo – jak wiadomo – Roch ma dobre układy z Ministerstwem Pogody. Było ciepło, słonecznie i w sumie było wiosennie – gdyby nie to, że liście zamiast się zielenić to opadały to byłaby to pełnoprawna wiosna. Po godzinie jeżdżenia zapadła decyzja, że pora wracać. Bo nastał taki moment, w którym były jeszcze siły na powrót, a każda dodatkowa minuta pedałowania zużywała energię i finalnie mogłoby się skończyć to tak, że trzeba by szukać jakiegoś sklepu żeby doładować Bombelki słodkim i tym samym doładować ich energią umożliwiającą powrót do domu. Finalnie udało się wrócić do domu bez konieczności podnoszenia cukru, ale było już po dzieciorach widać, że jeżdżenie w kółko dało się im we znaki.
Wypad całkiem udany, wręcz bardzo udany, bo dzieciory zażyły trochę ruchu (którego i tak mają sporo), pojeździły na rowerze i spróbowały czegoś nowego. Zawsze wydawało im się – a szczególnie Młodemu – że takie jeżdżenie jest łatwe, bo na Youtube przecież to tak prosto wygląda. Pogoda znowu dopisała, więc wszystko poszło tak jak pójść miało. Na zakończenie mapa z pumptrackiem:
Roch pozdrawia Czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz