Ostatnio coś się Rocha trzymają lasy albo to Roch stara się trzymać w lesie. Trochę zasługi w tym ma niechęć do asfaltów, a trochę ostatnie trasy, które Roch planuje, albo znajduje, na Komoocie. Wcześniej Roch jeździł po lasach raciborskich, teraz dla odmiany pojechał bliżej, bo do Lublińca. Co prawda jeszcze nie rowerem, ale i to ma w planach. Planowanie wypadu zaczęło się od pomiaru bagażnika, czy poza rowerem zmieści się coś jeszcze. Bo to, że rower wchodzi, to Roch wiedział od początku, ale czy zmieszczą się kaski, „drabinka”, bidony i sakwy tego już nie był pewny. I tak zaczęła się lubliniecka przygoda.
Problem z rowerową logistyką zaczyna się od tego, że Roch musi transportować cztery rowery, z czego na dach wchodzą trzy z nich, a jeden musi wejść do bagażnika, co skutecznie ogranicza ilość miejsca na pozostałe rzeczy. Początkowo plan był taki, żeby dokupić jeszcze jeden bagażnik na dach i wozić wszystko na dachu, ale tutaj na przeszkodzie stoi ograniczenie nośności dachu, a dokładnie to relingów. Ograniczenie to – w instrukcji obsługi – wynosi 75 kg (licząc wszystko, czyli bagażnik, belki i rowery). Waga całego zestawu, który Roch chciał wozić na dachu to 80 kg, niby to tylko 5 kg ponad limit, ale jednak z rowerów robi się spory żagiel podczas jazdy. Dodatkowo to wszystko też pracuje i obciąża relingi. Gdzieś w Internetach Roch czytał o „masie dynamicznej”, bo przecież te 80 kg podczas hamowania będzie chciało przesunąć się do przodu. Jednak rozwiązanie z trzema rowerami na dachu i jednym w bagażniku sprawdziło się idealnie. I tak zostanie.


Początek trasy Roch zaczął do parkingu pod budyniem leśnictwa Łopian, bo tam można było zostawić samochód. Zaraz pod parkingiem wjeżdżało się w las i tym lasem jechało się cały czas. Nie licząc kilku fragmentów, kiedy trzeba było przejechać przez przejazd kolejowy, to cała trasa była w lesie. Szuterek też niczego sobie, równy i gładki i nie specjalnie pagórkowaty. W zasadzie trasa była płaska, co też dodawało jej uroku. Początkowo jechało się „Trasą zająca”, którą dojechało się aż do stawu „Posmyk” gdzie można było odpocząć chwilę na brzegu, siedząc na niewzbudzającej zaufania ławeczce, ale na szczęście głęboko nie było, a ławeczka wytrzymała.





Dalsza droga to już typowe szutry przez las – czasem były lepsze, a czasem chciało się zsiąść z roweru i go przenieść, bo dziury były tak wielkie, że łokcie się składały. Jednak jazda w lesie, nawet po dziurawych szutrach, bywa całkiem przyjemna, więc nie ma co narzekać. Pod koniec trasy, a właściwie już od stacji kolejowej w Rusinowicach, jechało się asfaltem, ale na drodze było zupełnie spokojnie. Po pierwsze, pora była dobra do jazdy – bo obiadowa – a po drugie, drogi były tak lokalne, że przejechały tylko dwa samochody. Więc znowu – nie ma co narzekać, tylko cieszyć się pogodą i widokami. A te były naprawdę całkiem fajne.






Jak na spontaniczny wypad, w którym Roch wpisał w Komoot lokalizację i wybrał pierwszą – no, może drugą – trasę, to okazał się on całkiem przyjemny. Większość trasy prowadziła przez las, szuterki były całkiem przyjemne, a nawet lokalne drogi sprzyjały uczuciu wow. Do tego było gdzie odpocząć, a dystans 22 kilometrów nie zniechęcił Bombelków do dalszego kręcenia na rowerze. No i płaski profil trasy przysłużył się niedzielnemu, leniwemu pedałowaniu.
Oczywiście GPS, no i polecajka!
Roch pozdrawia Czytelników.
Dodaj komentarz