Odkąd Roch został bez samochodu odkrywa coraz to nowe środki transportu, a i zaczyna poznawać rozkłady jazdy i nazwy przystanków. Do tego zaczął częściej używać nóg i nosić różne rzeczy ze sklepu w rękach, a nie tylko wkładać do bagażnika. Oczywiście za wcześnie jest na jakieś wnioski, ale jak do tej pory jest całkiem dobrze. Jednak przed Rochem stało jeszcze jedno wyzwanie, a mianowicie wyrejestrowanie samochodu – teoretycznie złomowisko, czy tam stacja demontażu, wysyła do urzędu zaświadczenie, potem urząd czeka i w końcu wyrejestrowuje, ale też jest napisane, że obowiązek zgłoszenia tego ciąży na właścicielu, który ma 30 dni na zgłoszenie tego faktu w urzędzie. I nie byłoby w tym nic kłopotliwego gdyby dało się to zrobić przez Internet, ale oczywiście nie dało się. Co więcej zgłoszenia trzeba dokonać w urzędzie, gdzie auto było rejestrowane, co dla Rocha oznaczało wycieczkę do Tarnowskich Gór, bo tam właśnie był zarejestrowany samochód. I tak powoli kształtował się plan jak połączyć wypad do urzędu z rowerem.
Wiadomo było, że w taki dzień Roch musiał wziąć urlop, bo inaczej nie miałby szans żeby załatwić cokolwiek. Urzędy raczej nie mają w zwyczaju pracować choć odrobinę dłużej; zamykają się nawet wcześniej niż człowiek zdąży wyjść z pracy, więc żeby cokolwiek załatwić trzeba wziąć wolne. Pozostała jeszcze kwestia dojechania do Tarnowskich Gór, ale tutaj Roch postawił na sprawdzony środek transportu, czyli pociąg. Z przesiadką w Lublińcu była trochę kiepska sprawa, bo trzeba było czekać na dworcu 40 minut zanim podstawił się skład do Tarnowskich Gór, ale przecież Roch miał rower więc mógł pozwiedzać miasto, w którym dawno nie był. Jako, że popełnia te same błędy co podczas BikeRomantic to w podróż ruszył o kubku kawy i bez śniadania. To jego największa bolączka, której nie potrafi wyeliminować dlatego na jakimkolwiek maratonie, ultra albo czymś podobnym pewnie umarłby z głodu i braku energii.
Jednak w Lublińcu znalazł sklep i zaopatrzył się w jedzenie – pączek i drożdżówka z makiem były idealnym dodatkiem do Coli, którą też kupił. Później wrócił na dworzec i mógł się instalować w pociągu, który stał już na peronie. Do Tarnowskich Gór dojechał po 30 minutach i mógł zacząć przygodę z urzędem. Na szczęście ktoś pomyślał i wydzielił okienka do prostszych spraw, takich jak odbiór dowodu rejestracyjnego, czy właśnie ogarnięcie zbycia pojazdu. Gdyby czekać w jednej kolejce z tymi co rejestrują pojazd to pewnie Roch jeszcze by tam tkwił, a tak poszło nawet gładko. Jedynym zaskoczeniem była konieczność wydania 10 zł za wyrejestrowanie pojazdu, ale to i tak mały koszt, który Roch poniósł. Później Roch podjechał jeszcze z kwiatami do mamy, która miała urodziny i dostał wczesny obiad, po którym naszła go ochota na zmodyfikowanie planu powrotu.
A jaki był plan powrotu? Otóż kiedy Roch miał już wszystko pozałatwiane planował dojechać pociągiem do Lublińca i stamtąd wrócić rowerem. Trasę miał już sprawdzoną, bo wyznaczył ją Rocha znajomy, który przetarł szlak, a potem Roch chciał powtórzyć jego wyczyn, ale plany się zmieniły, a w zasadzie to Roch je zmienił. Z dwóch powodów – pierwszy to po „obiadku u mamusi” Roch poczuł taki przypływ energii, że postanowił wrócić z Tarnowskich Gór do Częstochowy na rowerze, a że pogoda była idealna to ten właśnie plan wdrożył w życie. Już raz podjął się pokonania tego dystansu, ale skończył w Miasteczku Śląskim. Co prawda dzięki temu odkrył idealne hamburgery, ale do planowanych Tarnowskich Gór nie dojechał. Teraz miało być inaczej – z Tarnowskich Gór planował dojechać pod samą bramę w Częstochowie i tym samym udowodnić sobie, że jednak da się to zrobić.
I pojechał – na nawigacji, swoją drogą Locus Map po dopieszczeniu ustawień, jest idealną nawigacją. W terenie bije na głowę Google i wszystkie inne apki. Trzeba mu tylko poświęcić trochę uwagi. Pogoda była idealna, nawet bardziej niż idealna. Nie wiadomo, czy ten entuzjazm u Rocha był spowodowany obiadem mamusi, czy pogodą, ale aż mu się chciało kręcić. W Tarnowskich Górach nakręcił około 6 kilometrów, a miał przed sobą jeszcze jakieś 60, ale miał urlop, dzień był piękny, a nogi i rower chciały podawać. Nie można było zmarnować takiego splotu wydarzeń. Oczywiście pierwsza część trasy to Leśna Rajza i tutaj Roch zauważył, że lepiej jest jechać nią na początku niż na końcu.
Leśną Rajzą dojechał aż do Woźnik, gdzie zgubił się po raz drugi i uzupełnił cukier w pobliskiej Biedronce. Co prawda nie miał takiego kryzysu jak podczas BikeRomantic, ale też odpowiednio wcześniej zareagował i doładował się energetykiem i drożdżówką z makiem, którą kupił jeszcze w Lublińcu. Do tej pory było wszystko w porządku, nawet bardziej niż w porządku. W lesie pachniało grzybami, słońce delikatnie świeciło, a powietrze zachęcało do pedałowania. Rocha dzieci opisałyby to jako „epickie” i w rzeczy samej to było epickie. Druga część trasy zaczęła się od giga podjazdu w Lubszy, który wszedł bardzo gładko. Potem był zjazd, na którym Roch dobił do 60 km/h. Bajka po prostu. Reszta dystansu to były premium asfalty, widać że świeżo położone, bo nawet pasy nie były namalowane, ale koła toczyły się po nich idealnie.
Takimi asfaltami Roch dotarł aż do Częstochowy – a po drodze zobaczył swojego, no już nie swojego bo przecież wracał z urzędowym potwierdzeniem, że samochód wypadł z obiegu, Colta, który był już „zdemontowany”. Po powrocie do domu zamknął bramę i poczuł, że te 61 kilometrów, które właśnie Roch przejechał nie poszły na marne. Wręcz przeciwnie, to były jedne z najlepiej przejechanych kilometrów w tym sezonie. Dopisało wszystko, co mogło dopisać. Była pogoda, była sprzyjająca sytuacja, był sycący obiadek u mamusi i były chęci i motywacja. Motywacja do tego żeby w końcu ogarnąć większy plan. Ten plan zakłada, że w przyszłym, 2023, roku Roch będzie jeździł w sensownym czasie do Tarnowskich Gór, a docelowo do Bytomia, bo Roch ma plan żeby do pracy jeździć na rowerze, ale to wymaga jeszcze trochę wysiłku.
Roch pozdrawia Czytelników.
Dodaj komentarz